Woda, Ziemia, Ogień, Powietrze… ten wstęp zna każdy, kto choć raz odpalił Nickelodeon i poznał historię Aanga i jego drużyny. Pomimo tego, że my, żyjący w smutnej rzeczywistości, nie musieliśmy czekać na nowego Awatara aż 100 lat, to nadal minęło sporo czasu od filmowego Ostatniego Władcy Wiatru. Tym razem za adaptację live-action wziął się Netflix, co przełożyło się na nowy serial Awatar: Ostatni Władca Wiatru.
Fabułę przedstawię w wielkim skrócie, bo powiedzmy sobie szczerze, od oryginalnej Legendy Aanga minęło dobre 19 lat. Awatar: Ostatni Władca Wiatru przenosi widza do fantastycznego świata, gdzie funkcjonuje podział na plemiona tudzież królestwa – Wody, Ziemi, Ognia i Powietrza. Każdy naród charakteryzuje się swoją stylistyką kulturową, tradycjami oraz co najważniejsze magią odpowiedniego żywiołu. Jednakże wszystkie 4 łączy jedna osoba, która panuje nad każdym elementem natury – Awatar. Ten swoisty mesjasz odradza się w każdym pokoleniu zgodnie z cyklem. Tutaj poznajemy Aanga, mnicha wiatru i nowego wybawcę, który w momencie wybuchu wojny znika na 100 lat. Jego powrót zwiastuje wielkie zmiany.
Rzuć okiem: Jujutsu Kaisen: Cursed Clash – recenzja gry. Gojo tego nie uratuje
Trzeba przyznać, że stworzenie nowego serialu o Ostatnim Władcy Wiatru było nie lada wyzwaniem. Oryginalna animacja jest w wielu kręgach niemalże kultowa, a dobrze wiemy, jak wszelkie fandomy reagują na nawet najmniejsze zmiany. Twórcy więc musieli zmierzyć się z wielkimi oczekiwaniami i o tym też jest pierwszy sezon Awatar: Ostatni Władca Wiatru.
Od pierwszych chwil, kiedy poznajemy pierwszoplanowe postacie, widzimy, że mają na sobie wielką presję. Aang musi żyć, jak na Awatara przystało i najlepiej, jakby już teraz zakończył wojnę. Sokka jako nastolatek zostaje opiekunem plemienia i jego powinnością jest wykazać się jako przywódca i wojownik. Katara musi być dobrą dziewczynką i nie może żyć tak, jakby chciała, bo jest ograniczana przez tradycje, osobiste lęki oraz nadopiekuńczego brata. Zuko, jeśli nie dokończy swojej mission impossible, nie wróci do domu, nie zyska szacunku ojca oraz nie odzyska honoru. Nawet Azula mierzy się tu z wygórowanymi oczekiwaniami, choć jej czas ekranowy jest bardziej ograniczony. Mierzenie się z presją, oczekiwaniami to kręgosłup tej historii i działa to wręcz fenomenalnie.
Rzuć okiem: Demon Slayer: To the Hashira Training – recenzja pokazu specjalnego
Łączy się to z obraną przez twórców interpretacją historii drużyny Awatara. Tu mamy już do czynienia ze sporą zmianą względem oryginału, ponieważ zdecydowano na połączenie wersji Shyamalana z pierwotną, z czego powstało mid-dark fantasy z mocnym młodzieżowym akcentem. Raz jest mocno sielankowo, radośnie i żartobliwie po to żeby po chwili nastąpiło totalne przełamanie w postaci brutalnych zabójstw z rąk żołnierzy narodu Ognia, czy zwykłych dywagacji na temat sensowności i konsekwencji wojny. Te zmiany w pojęciu świata wpłynęły również na to, jacy są bohaterowie.
W szczególności zmienił się Aang, który nadal jest pociesznym 12 latkiem, choć świadomym, kiedy należy spoważnieć. Innym przykładem jest Bumi zmieniony z szalonego geniusza z mocnym zapałem do żartów w szalonego, lecz jednocześnie zmęczonego wojną i lekko zgryźliwego geniusza. Nadal, choć może to być burzliwe dla fanów adaptacji 1/1, jest konsekwentne i spójne z przyjętą wizją. Zmian wprowadzono jeszcze więcej i nie mam zamiaru wam ich wszystkich tutaj streszczać, bo nie od tego w końcu ta recenzja.
Rzuć okiem: Chłopiec i czapla – recenzja filmu. Wystarczyła tylko czapla…
Skupmy się, więc na tym, co zadowoli zdecydowaną większość fanów. Awatar: Ostatni Władca Wiatru jest pełen serducha i szacunku do oryginału. Udało się w 8 odcinkach zawrzeć wszystkie istotne wątki z Księgi Wody dla bohaterów i wiele mini-wątków dla zaznajomionych z kreskówką. Herbaciano-jedzeniowe problemy i potrzeby Iroh, słynne stoisko z kapustą w Omashu, muzyczna trupa w tunelach to tylko część mrugnięć do widza.
Przejdźmy jednak do tych najważniejszych wydarzeń. Faktycznie, tak jak wspomniałem wcześniej, udało się zgrabnie wszystko zmieścić, ale jednak nie bez problemów. Głównym moim zarzutem wobec pierwszego sezonu to są na szybko zamykane wątki. Aang potrafi mierzyć się z danym problemem przez ponad jeden odcinek, tylko po to, żeby zakończyć sprawę w dosłownie minutę. Otwiera się momentami zbyt wiele furtek fabularnych i w konsekwencji nie każda historia wybrzmi do końca.
Rzuć okiem: Monsters: 103 Mercies Dragon Damnation – recenzja anime
Kontynuując poniekąd wątek wad nowego serialu Netflixa, muszę zwrócić uwagę na aspekt osobowy. Zmniejszę siłę ciosu, zaczynając od wielkiej pochwały dla castingu. Każda postać została dobrana perfekcyjnie, poczynając od głównej trójki, a kończąc na postaciach pobocznych. Świetnie wypada Paul Sun-Hyung Lee, jako Generał Iroh, czy Daniel Dae Kim jako Wielki Władca Ognia. Kurczę no nie jestem w stanie się przyczepić wizualnie do żadnego z aktorów. Jednakże nie mogę tego powiedzieć o aktorstwie. Rozumiem, że odtwórcy członków drużyny Awatara, są młodzi i mają czas się uczyć, ale niestety wypadają dosyć przaśnie. Broni ich głównie scenariusz i przyjęte klucze do odegrania postaci.
Ważnym elementem tego świata jest walka oraz efekty specjalne mające wykreować ten świat. Awatar: Ostatni Władca Wiatru to o tyle wyjątkowe dzieło, bo cieszy się ogromnym, jak na warunki telewizyjne budżetem i doskonale to widać. Lokacje, zwierzęta oraz stwory są pięknie dopracowane i powiedziałbym, że serial wygląda lepiej niż ostatnie filmy MCU. Tkanie żywiołów połączone z dobrymi choreografiami walk potrafią wzbudzić wiele emocji i nie przeszkadzają w tym liczne slow-motion. Na szczególne uznanie zasługuje pojedynek Aanga z Zuko w Omashu, w którym co ciekawe obaj praktycznie nie korzystają z magii. Tym, co wyjątkowe jest w tej walce, to widoczna inspiracja scenami walk i ucieczek z filmów z Jackie Chanem. Czuć tu ten vibe, humor i dynamikę.
Dodaj komentarz