Grę do recenzji udostępnił nam wydawca, za co bardzo dziękujemy. Nie wpłynęło to na ocenę tytułu.
W trwającym aktualnie boom na asymetryczne survival horrory normą stały się produkcje na licencji kultowych horrorów. Mieliśmy już do czynienia z grami na podstawie Piątku 13-go, Martwego Zła, czy też Teksańskiej Masakry, a na dodatek gigant w tym gatunku Dead By Deadlight raz po raz dodaje kolejne znane postacie do swojej kolekcji. Na tej fali wyszedł kolejny tytuł, który podszedł do tego trendu nieco inaczej. Tym razem wybór padł na jeden z najgorszych filmów grozy, czyli Mordercze Klowny z Kosmosu. Na szczęście Killer Klowns from Outer Space: The Game jest o niebo lepsze.
Zacznijmy od tego, że nie jestem jakimś ekspertem w temacie asymetrycznych horrorów. Grałem jedynie w Dead By Deadlight przez chwilę i wirtualną wersję Teksańskiej Masakry. Jak to mam w zwyczaju orgywam te gry solo, co nie jest do końca optymalne, zważając, ile zorganizowanych ekip się loguje. Niestety dla mnie często jest to jedyny sposób na grę i tylko z takiej perspektywy mogę ocenić Killer Klowns from Outer Space: The Game.
Zacznijmy od początku. Killer Klowns from Outer Space: The Game bierze garściami z charakterystyki gatunku, jakim jest asymetryczny horror i dostosowuje to do formuły 3v7. Znaczy to, że trzech graczy wciela się w trzech klaunów – zabójców, a siedmiu przejmuje rolę ludzi. Potwory mają za zadanie rozpocząć klownapokalipsę lub dorwać wszystkie ofiary, które muszą przetrwać lub uciec. Osiągnąć swój cel mogą poprzez szukanie przedmiotów, broni i kluczowych rzeczy potrzebnych do ucieczki. W tym czasie mordercy muszą ich powstrzymać, zbierając cukrową watę i używając różnych umiejętności.
Rzuć okiem: Tales of Kenzera: ZAU – recenzja gry
Sporą niespodzianką dla mnie okazał się już sam początek gry, ponieważ nie mamy tu do czynienia z znanym, chociażby z The Texas Chain Saw Massacre wyborem strony czy postaci. Każda runda jest dla nas swoistą ruletką, od której zależy, w jaką rolę przyjdzie nam się wcielić. Dodatkowo wspomniany brak zróżnicowania postaci sprawia, że obędzie się tu bez bitwy o wybór swojego ulubieńca.
Od pierwszych chwil zaskoczyło mnie też, jak ta gra jest dobrze zaprojektowana wizualnie. W szczególnie tyczy się to klaunów, którzy swoim designem mogą wzbudzić lęk, a pomaga w tym też niewątpliwie dbałość o ich szczegóły. Nieco gorzej wypadają tutaj ludzie wyglądający momentami jak chodzące sklepowe manekiny. Lokacje są bardzo dobrze odwzorowane, ale nie będę ukrywać, że poruszanie się po nim jest zwyczajnie utrudnione przez frustrującą nawigację.
Skoro już wspomniałem o większym szczególe z samej rozgrywki, to przejdę do kręgosłupa tytułu, czyli mechanik gry. Poruszając się klaunami, mamy możliwość zaatakować naszą ofiarę na dwa sposoby – przy użyciu lasera, bądź humorystycznego młota. Laser do ataku dystansowego sprawia, że obiekt naszego mordu zmieni się w baterię zasilającą naszą machinę zagłady potrzebną do rozpoczęcia klownapokalipsy. Młotek do starć bezpośrednich dokonuje na przeciwniku mordu ostatecznego, czyli nie płynie z tego żadna potencjalna korzyść.
Rzuć okiem: Oddsparks: An Automation Adventure – recenzja gry z Early Access’u
Z kolei u ludzi sprawa jest dosyć prosta. Każdy posiada ograniczone miejsce na zbierane przedmioty, wśród których można znaleźć również narzędzia do obrony: cegłę, gałąź, łom, czy broń palną. Wyrównuje to nieco szanse w starciu z naszym zabójcą, dzięki czemu nawet czasem dochodzi do zamiany ról. Fajnym elementem w grze ludźmi jest życie po śmierci. Po niewątpliwej porażce możemy wziąć udział w kilku minigrach mających rzeczywisty wpływ na rozgrywkę. Po każdej minipartii dostajemy do wyboru kartę skrywającą jakiś bonus dla żyjących, jak np. broń lub apteczkę. Daje to nam powód do zostania przy toczącej się rundzie na chwilę dłużej.
Niestety nie znaczy, że nie obyło się bez wpadek. Już po kilku rundach zaczęło mi coś śmierdzieć. Fakt, Killer Klowns from Outer Space: The Game jak na grę wymagającą stałego podłączenia do Internetu, wprowadza nas szybko w kolejne rundy. Niestety chyba za szybko. Niejednokrotnie miałem wrażenie, jakbym w drużynie miał bota. Podstawą do takiego myślenia był fakt, że w momencie zaczęcia partii był pełen skład, po jakimś czasie następował czyjś zgon, który niemalże z miejsca był uzupełniany. Dotyczy to zarówno ludzi, jak i klaunów. Niesamowicie to psuje balans i kosztem krótszego czekania na rozpoczęcie, sztucznie wydłuża rozgrywkę. Gra też w żaden sposób nie oddziela zebranych ekip od graczy solowych. Kilkukrotnie zostawałem sam na pastwę losu, gdy w tym czasie reszta uciekinierów prowadziła koordynowane działania celem ucieczki. Przy takich problemach gra traci niesamowicie na balansie, co bywa niesamowicie frustrujące.
Dodaj komentarz