Nie wiem, ale słuchając Eternal Atake 2 przypomniała mi się słynna reklama z Leo Beenhakkerem. Pozwólcie, że przerobię tą sławetną scenę na rozmowę z bohaterem recenzji. Lil Uzi Vert, why? For money.
Minął ponad rok od wielkiego powrotu Uziego. Wówczas zakończył się 2 letni okres oczekiwania na jego najnowsze dzieło. Niestety od pierwszych chwil na streamingach zewsząd wypływał jeden komunikat – Pink Tape zawiódł nawet największych fanów rapera. Teraz dostaliśmy Eternal Atake 2, który na nowo rozpalił ogień nadziei na dobry produkt od Verta. Niespodzianka! Jest jeszcze gorzej.
Co zawodzi na najnowszym albumie Lil Uzi Verta? Najszybciej byłoby powiedzieć, że wszystko. Jednakże jeśli miałbym wskazać najważniejszy problem Eternal Atake 2, to byłby nim sam wykonawca. Co powiecie na to, że facet będący jeszcze niedawno wielką nadzieją amerykańskiego rapu, nie trafia w bit? Niestety przez większość płyty ma się wrażenie, jakby raper nagrywał swoje nawijki i wokale osobno, a producenci skrajali dopiero bit. W konsekwencji dostajemy totalny chaos, którego zwyczajnie nie da się słuchać. Dodajmy do tego wykorzystywany do granic możliwości autotune, który po prostu męczy.
Rzuć okiem: Louis Villian – In Blanco – recenzja albumu
Można by wszystko jeszcze obronić, gdyby linie melodyczne byłyby zwyczajnie ciekawe. Niestety nawet w tej materii dostaliśmy produkt niesamowicie mało angażujący i nużący. Można tu mówić o sporym zaskoczeniu, ponieważ chwytliwe melodie były od zawsze specjalizacją Verta. W końcu to on ma na koncie jeden z największych virali ever, czyli Just Wanna Rock. Eternal Atake 2 nawet przez sekundę nie daje się ponieść ani słuchaczowi, ani samemu raperowi.
Dla mnie totalnym nieporozumieniem jest wrzucenie na album informacji, jakoby miał tu się pojawić słynny boysband Big Time Ruck. Fakt, można ich usłyszeć na The Rush wyłącznie w mówionym wstępie. No dobra, ich nazwa się jeszcze pojawia w tekście posienki. Trochę to zalatuje żarcikiem Maty i Okiego sprzed roku przy okazji Ha ha ha.
Dodaj komentarz