Po 10 latach od premiery pierwszej odsłony wracamy do historii najmilszego z misiów, a to wszystko za sprawą filmu Paddington w Peru. Trochę się w trakcie dekady zmieniło, czy odczujemy to na ekranie?
W Paddington w Peru wracamy do rodziny Brownów, która wraz z upływem czasu trochę się zmieniła. Jonathan i Judy już nieco dojrzeli, Pan Brown mierzy się ze zmianami w pracy, a Pani Brown nie może się pogodzić z tym, że coraz rzadziej wszyscy spędzają ze sobą czas. Swoistym ratunkiem dla sytuacji familii jest list od jednej z opiekunek Cioci Lucy, jedynej niedźwiedziej bliskiej naszego kochanego Miśka. W związku z tym Brownowie postanawiają wyruszyć w daleką podróż do Ameryki Południowej, a dokładniej do Peru, aby odwiedzić Niedźwiedzicę. W tym celu wszyscy udają się do umieszczonego nieopodal lasu deszczowego Domu dla Emerytowanych Niedźwiedzi. To jednak dopiero początek niezwykle ekscytującej przygody w trakcie, której odkryją wiele tajemnic.
Jeśli ktoś się nastawiał, że Paddington w Peru będzie wielkim powrotem do serii o sympatycznym, dżentelmeńskim miśku, to będzie połowicznie zadowolony. Faktycznie najnowsza odsłona tej poniekąd kultowej sagi to nadal źródło niesamowitego ciepła i życiowej, prostej mądrości, lecz o znacznie obniżonych lotach.
Rzuć okiem: Dziki Robot – recenzja filmu. Dreamworks znalazł jeden prosty sposób. Zobacz jak!
Zacznijmy od szeregu zmian jakich doczekała się produkcja. Znanego z dwóch pierwszych części reżysera Paula Kinga zastąpił debiutujący w pełnometrażówkach Dougal Wilson. Zapewne doszło do tego, gdyż oryginalny twórca jest w trakcie podbijania Hollywood. Dowodem na to oczywiście jest Wonka z Chalametem w roli głównej. Choć taka ważna zmiana może wiązać się z pewnymi obawami, to muszę przyznać, że debiutant dobrze sobie poradził. Wilson umiejętnie kontynuuje stylistykę znaną z serii i Paddington w Peru w żaden sposób nie odstaje od swoich poprzedników. Powiedziałbym nawet, że tegoroczna produkcja zyskała na dynamizmie i większej ilości ciekawych montażowych momentów.
Inną, już mniej dla mnie wytłumaczalną zmianą, jest brak w obsadzie Sally Hawkins. Fakt, aktorka sama odeszła, twierdząc, że po prostu jest to odpowiedni na to moment. Zastąpiła ją Emily Mortimer, która tylko po części wypełniła tę lukę. Od Pani Brown od pierwszych chwil biło ogromne ciepło i sympatia, co faktycznie nowej odtwórczyni udało się wprowadzić do swojej interpretacji postaci. Jednakże bohaterkę cechowała również ogromna naiwność i umiejętność dostrzegania dobra we wszystkich i wszystkim. Oglądając aktorkę w Paddington w Peru, miałem wrażenie, jakby weszła wyłącznie w rolę lekko odchylonej matki, zapominając o pełnej charakterystyce. Sam jednak nie jestem w stanie stwierdzić, czy kompletne wymazanie tej postaci zadziałałoby na plus, czy wręcz przeciwnie. W ostateczności mamy Panią Brown w wersji demo.
Rzuć okiem: W głowie się nie mieści 2 – recenzja – Jesteśmy sumą doświadczeń
Jednakże największą zmianą jest tytułowa przejażdżka do Peru. Wynosimy się z Londynu, by przemierzać amazońską dżunglę, co rzutuje również na gatunkową stronę filmu. Tym razem Paddington i jego rodzina biorą udział w historii, która w skrócie zasługuje na miano kina nowej przygody. Znaczy to, że nasz misiek zmienia się w Indianę Jonesa o czerwonym kapelusiku i udaje się w głąb dżungli. Dzięki wprowadzeniu tej zmiany twórcy odblokowali kolejne możliwości do prowadzenia typowej dla serii komedii pomyłek. Jednocześnie nieco odpuścili tą skromność i kameralność, która cechowała dwie pierwsze części.
Wszelkie te fabularne, stylistyczne zmiany wpływają ostatecznie na to, co w Paddingtonie było najpiękniejsze, czyli to poczucie, że coś w nas po seansie zostało. Paddington w Peru pod tym względem jest produkcją, choć satysfakcjonującą, to jednocześnie nieco miałką. Dosłownie mamy poczucie, jakoby film był zrobiony nieco na siłę. Brak tu tej emocjonalnej i moralnej klamry, która by sprawiała, że ta historia w nas jeszcze żyje na długo po seansie. Fakt, historia jest ciepła, zabawna i ma w sobie sporo dobra, ale nadal czegoś brakuje, co by nawiązało chociażby do pierwszej części.
Jest jeszcze jedna rzecz, czyli główny zły całej historii. Hunter Cabot, którego gra Antonio Banderas, umiejętnie nawiązuje do swoich poprzedników. Po raz kolejny dostajemy villiana, na którym ciąży ciężar dziedzictwa rodu, które rzutuje na to, jakie decyzje musi podejmować. Jeśli myśleliście, że ta seria już was nie zaskoczy w temacie rozprawiania się z antagonistą, to jest tutaj mała niespodzianka, której ciężko się domyśleć. Bardzo umiejętnie poprowadzony twist fabularny.
Dodaj komentarz