Co, jeśli połączymy talenty dwóch fenomenalnych aktorów w filmie o życiu? Dostaniemy murowany hit, który niekoniecznie musi być, jakiś szczególnie dobry. Niestety idealnym tego przykładem jest tegoroczna produkcja Sztuka Pięknego Życia, w której możemy zobaczyć Andrew Garfielda i Florence Pugh.
Wypadek samochodowy nieoczekiwanie łączy losy Almut (Florence Pugh) i Tobiasa (Andrew Garfield). Spotkanie na pogotowiu staje się początkiem więzi, która szybko przeradza się w głęboką miłość. Ich wspólne życie, pełne czułych chwil i realizacji marzeń, zostaje wystawione na próbę, gdy na jaw wychodzi prawda o zdrowiu Almut. Ta trudna wiadomość nie rozdziela ich, lecz motywuje do doceniania każdej chwili.
Zacznę może od nieco naciąganej frazy. Otóż Sztuka Pięknego Życia to film potrzebny i ważny. Coraz rzadziej spotykamy w kinie produkcje, które wykorzystują gwiazdorską obsadę, żeby zwyczajnie opowiedzieć o codziennych bolączkach. Z pewnością to właśnie sprawiło, że w ogóle zainteresowałem się najnowszą produkcją Johna Crowleya.
Pierwsze co rzuca się w oczy to główny duet. Historia dramatu łączy talenty Andrew Garfielda i Florence Pugh, którzy od dawna nie mierzyli się z poważniejszymi rolami. Zarówno ex Spider-Man i nowa Black Widow mogą się poszczycić nominacjami do Oskara, ale już trochę czasu minęło od tego zaszczytu. A więc, czy udało im się nawiązać do swojej najlepszej formy? Niestety tylko jednemu…

Andrew Garfield to zdecydowanie najlepszy element całej opowieści. Aktor udowadnia, że świetnie odnajduje się w rolach bardziej dramatycznych. Jego interpretacja Tobiasa jest pełna ciepła, troski, niepewności i głęboko skrywanego smutku. Podczas Sztuka Pięknego Życia ani razu nie miałem poczucia fałszu, widząc starającego się Garfielda. Jednocześnie ta rola bardzo pasuje do tego, jak w mediach prezentuje się aktor, więc zwyczajnie ma się poczucie, jakby to był angaż wręcz doskonały, skrojony pod jego umiejętności.
Nieco inaczej wygląda sytuacja z Florence Pugh. Choć jestem ogromnym fanem jej talentu i osobowości, to tutaj mam wrażenie, że jedzie na swoistym autopilocie. Tak, jak w przypadku jej filmowego małżonka, można mieć poczucie idealnego dobrania aktorki do jej ekranowego awatara. Niestety, tak jak podczas radosnych chwil pary taki zabieg się sprawdza, to w momentach dramatycznych Pugh zawodzi. Emocje wychodzące z niej są niesamowicie wymuszone i sztuczne. Okej, można to tłumaczyć faktem, że jej postać nie jest zbyt emocjonalna, ale to poczucie fałszu aż mroziło moje żyły.
Rzuć okiem: Wicked – recenzja filmu. Grande Ariana. Cynthia też!
Jako że nie znajdziemy tu więcej znaczących postaci, to skupmy się już na samej fabule. Nie będę ukrywać, że z początku nielinearny sposób prowadzenia fabuły nieco mnie irytował. W szczególności w pierwszych scenach wprowadza to element chaosu w postrzeganiu wydarzeń na ekranie. Jednakże zagłębiając się dalej w historię małżeństwa Almut i Tobiasa, z przyjemnością łączy się poszczególne puzzle tworzące nam pełen obraz tego związku, co sprawia, że seans Sztuki Pięknego Życia potrafi być satysfakcjonujący. Szkoda, że sama układanka sprawia więcej frajdy niż całość historii.
Pozwolę sobie wrócić do wcześniejszych słów – Sztuka Pięknego Życia to film potrzebny i ważny, ale…….. w żaden sposób wyjątkowy. Z jednej strony produkcja Crowleya to swojego rodzaju laurka dla zjawiska, jakim jest samo życie. Zewsząd wylewa się na nas akceptacja i pewna wdzięczność do chwil pełnych szczęścia, jak i rozpaczy. Z drugiej strony na własne oczy możemy zobaczyć, czym jest prawdziwa miłość, która definiuje, jak nasze losy mogą się potoczyć. No właśnie wszystko jest ładne i istotne, ale w żaden sposób wyjątkowe. W skrócie – Całość stoi na cienkich nóżkach swoistej wtórności.
Dodaj komentarz