Pierwszy sezon Terapii bez trzymanki obejrzałem z nie lada przyjemnością. Aczkolwiek nie był to mój „go-to” serial, jak Ted Lasso, a seans odbył się trochę z przypadku. Ot, zobaczyłem Harrisona Forda w obsadzie i pomyślałem – może warto sprawdzić?
I oh boy, naprawdę warto! Apple TV to platforma pełna pereł, serio. Terapia bez trzymanki, zdecydowanie jest jedną z nich, chociaż w pierwszym sezonie jeszcze tkwi głęboko w małżu. Ale drugi sezon? To już po naprawdę profesjonalnej polerce, do tego oprawiona w srebro.
Serial, oczywiście, kontynuuje historię Jimmy’ego (Jason Segal) i to niemalże bezpośrednio po cliff (huehue) hangarze z poprzedniej serii. Tym razem jednak fabuła odkleja się od niego. Jimmy nie jest już centrum galaktyki, a reszta postaci przestaje być tłem, ciałami niebieskimi krążącymi wokół. Jak już się tak uczepiłem tych kosmicznych metafor – chociaż wszyscy wciąż tworzą wspólną galaktykę, to w drugim sezonie każdy bohater stał się pełnoprawną planetą z własnymi księżycami – problemami, rozterkami, dylematami.

Rzuć okiem: Gwiezdne Wojny: Załoga rozbitków – recenzja serialu. Bajka dla dzieci. Nareszcie!
Bardzo mnie to urzekło. Poznałem dużo bliżej Gaby (Jessica Williams), Briana (Michael Erie), Liz (Chrisa Miller), Dereka (Ted McGinley) i przede wszystkim Paula (Harridon Ford)(do tego ostatniego jeszcze wrócę, bo serial może być perłą, ale Harrison Ford jest czystym złotem) i jestem za to autorom naprawdę wdzięczny. W pierwszych odcinkach nie mogłem pozbyć się takiego wrażenia, że wszystkie osoby przewijające się przez życie Jimmy’ego miały być tylko punktem odniesienia dla samego bohatera. Teraz sami stali się bohaterami tej historii i chociaż wciąż pełnią również tę pierwotną rolę, to przestali być po prostu zlepkami cech.
W tym drugim sezonie, zasadniczo ciepłym i przezabawnym tym elementem zaburzającym status quo i proces gojenia ran, wychodzenia z żałoby, staje się Louis (Brett Goldstein). Sprawca wypadku, w którym śmierć poniosła Tia, żona Jimmy’ego. Wbrew pozorom wprowadzenia takiego bohatera nie jest banalne, nie jest kliszą. To prawdziwy powiew świeżości i zupełne odwrócenie perspektywy. Zabieg pewnie wypadł by lepiej gdybym w postaci Louisa nie dopatrywał się ciągle Roya Kenta, ale to już mój problem. Twarz Goldsteina na dobre w mojej głowie przylgnęła do niepokornego piłkarza i wydaje mi się, że sam aktor w tamtej roli czuł się zdecydowanie bardziej komfortowo.

Rzuć okiem: TOP10 Ranking najlepszych seriali animowanych dla dorosłych
Jak. już przy aktorach i bohaterach jesteśmy, to prawie wszyscy są znakomici. Kropka. Jest przede wszystkim mnóstwo chemii. Dialogi wchodzą aż miło, ciężko czasami uwierzyć że Lukita Maxwell (Alice) tak naprawdę nie jest córką Jasona Segala (Jimmy). To tyczy się właściwie całej obsady. Ale Harrison Ford? No ten to ma dopiero przeloty! Każda interakcja jest pełna emocji, szczerych, zaserwowanych w punkt, z idealnym czuciem tak dramatycznym jak i komediowym. Prawidzwy Mistrz.
Dla mnie jednak bliski ideałowi występ Forda nie jest jakąś turbo niespodzianką. Aktorsko ten gość jest jak wino i można się było spodziewać doskonałego występu. Prawidzwym highlightem jednak, takim nieoczekiwanym, okazali się Ted McGinley i jego Derek. Od niego bije taki dziwny, specyficzny rodzaj ciepła. Jego oczy mówią „hej, uśmiechnij się, wszystko będzie dobrze” i Ty wierzysz. Tak, będzie dobrze, dziękuję Dereku. A to ciepło wnika w człowieka, otula serduszko, świat pięknieje i życie staje się dużo lżejsze.
Chyba tutaj doszukiwałbym się największej siły serialu. W cieple. W nadziei. Nie takiej banalnej, cheezy nadziei. Ale prawdziwej, pełnej wyrzeczeń, ciężkiej pracy, wzlotów i upadków. Ostatecznie to nie jest lekka komedyjka. W tle rozgrywa się prawdziwy dramat tak naprawdę wielu ludzi. Bohaterowie mierzą się ze śmiercią na wiele sposobów i ja nie mogę wyjść z podziwu jak udało się zachować balans. Od takiej tematyki przecież bardzo łatwo skręcić w rejon czarnego humoru czy jakiejś dziwnej hybrydy, w której dramat i komedia przeplatają się bez dialogu. Ot, humor oparty na kontraście.
Na szczęście serial ucieka od tego, autorzy doskonale czują swoich bohaterów. Tempo jest świetne, sceny wybrzmiewają, dają się przetrawić. Finał jest genialny, niezwykle emocjonalny i emocjonujący. Bohaterowie żyją, czują, mają przestrzeń na rozwój i tylko jedna rzecz mi bardzo zgrzyta. To chyba już jest kwestia kulturowa, ale no… Brian jest tak stereotypowym gejem że czasami zęby zgrzytają.
Źródło głównej grafiki: Apple TV
Dodaj komentarz