Wejście do kina bez oczekiwań to dziś luksus – szczególnie gdy w grę wchodzi 33. film Marvel Cinematic Universe i jednocześnie 13. rozdział tzw. Sagi Multiversum. Thunderbolts dźwiga ten bagaż od pierwszych minut. Mimo to najnowsze dzieło Marvel Studios próbuje – czasem z determinacją, czasem rozpaczliwie – zerwać z utartymi schematami i zaoferować coś świeżego.
W centrum fabuły Thunderbolts znajduje się Yelena Belova – coraz pewniej zajmująca miejsce po swojej siostrze, Nataszy Romanoff. Pugh daje popis – balansując między humorem, emocjonalną głębią a sarkazmem, który idealnie pasuje do tonu filmu. Towarzyszy jej skład nietypowych bohaterów: Red Guardian, Bucky Barnes, John Walker (Wyatt Russell) i Ghost (Hannah John-Kamen). Każda z postaci wnosi coś unikalnego, a ich wzajemne interakcje – pełne napięcia, humoru i złośliwej chemii – to największy atut produkcji.
Początek Thunderbolts przypomina zdyscyplinowaną wersję Strażników Galaktyki – zgraja outsiderów na wspólnej misji, przetykanej żartami i osobistymi dramatami. To znajomy motyw, ale opowiedziany z nową energią. Niestety, w trzecim akcie film wpada w typową pułapkę: bombastyczna akcja, anonimowy złoczyńca, wielka destrukcja. Wszystko to spłaszcza emocjonalne napięcie, budowane przez większość seansu, i rozmywa wrażenie oryginalności.
Rzuć okiem: The Electric State – recenzja filmu. Słabe, ale chociaż drogie
Gdy fabuła siada, ratuje ją aktorstwo. Florence Pugh i David Harbour niosą na barkach większość emocjonalnego ciężaru. Niestety, postacie drugiego planu – jak Valentina Allegra de Fontaine czy nowa agentka Erin – mimo potencjału, nie dostają wystarczającej przestrzeni. Kiedy film próbuje wejść w rejony poważniejsze i psychologiczne, brakuje mu zarówno odwagi, jak i czasu, by rozwinąć te wątki.
Czuć, że Thunderbolts chce być czymś więcej niż kolejnym ogniwem w taśmowej produkcji MCU. Próbuje być bardziej ludzki, mniej bombastyczny, a momentami wręcz „autorski”. Ale ostatecznie ulega marvelowskiej formule – wielka rozpierducha, zniszczone miasta i finałowa walka, która wydaje się bardziej obowiązkiem niż kulminacją. Nowy bohater, Void (Lewis Pullman), zapowiada się intrygująco, ale zostaje szybko wpasowany w schemat i jego potencjał znika w finale.
Dodaj komentarz