Film do recenzji udostępnił dystrybutor Velvet Spoon, za co bardzo dziękujemy. Nie wpłynęło to na ocenę dzieła.
Ostatnimi czasy mamy naprawdę ogromne szczęście do pełnometrażowych debiutów. Wystarczy wspomnieć chociażby Poprzednie życie Celine Song czy Aftersun Charlotte Wells. Vincent musi umrzeć to również pierwszy pełny metraż dla reżysera Stéphana Castanga. Czy równie udany i wpisujący się we wspomniany trend? Sprawdźmy.
Vincent musi umrzeć opiera swoją fabułę na niezwykle interesującym koncepcie. Tytułowy bohater to typowy millennials, grafik w korpo, który wiedzie dość nudne i mało ekscytujące życie. Korzysta z social mediów, umawia się na randki, rzuca kiepskimi żartami. W ciągu pierwszych 10 minut filmu jednak dzieje się tak dużo rzeczy, że dalsze poczynania Vincenta zaczynamy śledzić z zaciekawieniem, a bohater jawi się jako postać zdecydowanie atrakcyjniejsza.
Wszystko zaczyna się od bezpardonowej napaści na Vincenta. Stażysta, w dziwnym szale, tłucze bohatera laptopem prosto w twarz. Zostaje to jednak zbagatelizowane i zrzucone na karb stresu i ciążącej na młodym chłopaku presji. Sam Vincent pewnie szybko by o tym zapomniał, gdyby następnego dnia jeden z pracowników firmy nie próbował go zadźgać długopisem. Sytuacja powtarza się w zupełnie losowych, przypadkowych sytuacjach, a wystraszony mężczyzna w poszukiwaniu spokoju i izolacji wyjeżdża na wieś. Tam jednak, zamiast spokoju, znajduje piękną kelnerkę, Margaux.
Rzuć okiem: Bracia ze stali – recenzja filmu. No weź się, tato…
Film tworzy naprawdę ciekawą, emocjonującą otoczkę, skacząc między gatunkami, mieszając je i bawiąc się formą. W pierwszych minutach filmu można by pomyśleć że oglądamy ciepłą komedię, która jednak szybko przeradza się w pełnoprawny thriller. Czerpie też garściami z horrorowych konwencji, balansuje na pograniczu melodramatu i komedii romantycznej. Bawi się przy tym czarnym humorem i apokaliptycznymi, wirusowymi tropami. To film bardzo mocno postcovidowy, który stara się opowiedzieć o traumach i problemach postcovidowego społeczeństwa. Stéphan Castang otwiera jeszcze niezabliźnione rany i niekiedy eksploruje je delikatnie, subtelnie, żeby zaraz potem wsadzić palucha i bardzo nieprzyjemnie widza posmyrać groteską, absurdem, przemocą.
Vincent musi umrzeć to w pierwszej kolejności, co dość oczywiste, film o przemocy i w tej materii jest bardzo dosłowny. Widzimy w nim mechanizmy, z którymi sami możemy się spotkać na co dzień, o których czytamy i słyszymy w przestrzeni publicznej. Mam tutaj na myśli bagatelizację doświadczeń i odczuć poszkodowanego oraz samego aktu przemocy, dla którego zawsze znajduje się uzasadnienie. Stres, presja, “ja taki nie jestem” – dla wielu osób to codzienność. Agresja jednak ma to do siebie, że nie znajdując ujścia, narasta, co zresztą doskonale film obrazuje. Widzimy oprawców stających się ofiarami i ofiary zmieniające się w agresorów. Dopiero eskalacja i powszechność nieuzasadnionej przemocy staje się przyczynkiem do politycznych debat.
Rzuć okiem: Dziewczyna Influencera – recenzja filmu. Pierwsze było jajko…
Można oczywiście doszukiwać się, niebezpodstawnie moim zdaniem, odniesień do przeżytej niedawno przez cały glob pandemii. Vincent, w strachu i obawie o własne życie ucieka w poszukiwaniu izolacji, a bohaterowie głośno zadają sobie pytanie – czy to jakiś wirus? Ta wymuszona samotność stała się zresztą poniekąd symbolem pandemicznego okresu.
Równie dobrze te przypadkowe, zupełnie randomowe ataki osób “z pustymi oczami” można odnieść do Internetu i socjal mediów. Przecież nie raz i nie dwa widzieliśmy słowne ciosy wyprowadzane przez anonimów w stronę bogu ducha winnych osób. Często sekcje komentarzy to prawdziwy ściek agresji i przemocy wymierzonej przez osoby wyprane z empatii. Dzięki temu wszystkiemu Francusko-belgijska produkcja jawi się jako dzieło dość złożone, wielowarstwowe. Nie oznacza to jednak, że jest jakoś szczególnie trudne w odbiorze, bo reżyser nie stara się opowiadaną historią bawić przesadnie w subtelności.
Vincent musi umrzeć nie jest niestety pozbawione wad, chociaż wywoływane emocje, odczuwane napięcie czy świetne aktorstwo całkiem zgrabnie braki maskują. Osobiście jednak mam wrażenie, że reżyser za bardzo chciał zrobić nowe Parasite, nie mając jednak takiego samego wyczucia co Bong Joon Ho w żonglowaniu gatunkami. Wyszła przez to produkcja na swój sposób niedookreślona i rozmyta, co jest chyba moim największym zarzutem. Część scen po prostu nie wybrzmiewa jak powinna, Castang nie dokręca śruby ani żartem, ani groteską, ani dramatem, a czasami bardzo się o to prosi. Nie oznacza to jednak że film źle się ogląda, wręcz przeciwnie, to bardzo interesujące, warte uwagi dzieło
Źródło głównej grafiki: materiały prasowe // Velvet Spoon
Dodaj komentarz