Oh… Ah… Co to był za seans! Adaptacja kultowego musicalu z pewnym opóźnieniem zagościła w polskich kinach, a ja z jeszcze większym opóźnieniem się na nią wybrałem. Jedyne czego żałuję, to że nie obejrzałem Wicked wcześniej!
Piszę tę recenzję jako fan musicali. W niektórych kręgach jestem znanym fanboyem Hamiltona, na punkcie którego mam wręcz obsesję. Kocham tę przaśność, barokowość, teatralność i emocjonalność bijącą z muzyki, wykonań, tańca. Obok Wicked w takim wypadku nie mogłem, oczywiście, przejść obojętnie. Co prawda nie miałem szczęścia zobaczyć spektaklu na Broadwayu, ale znałem jego treść, znałem muzykę i byłem bardzo ciekaw, jak z takim materiałem poradził sobie Jon M. Chu, skądinąd reżyser raczej… przeciętny.
No ale, cholera, poradził sobie! Może nie idealnie, ale zaskakująco wręcz dobrze. Filmowe Wicked to doskonały musical. Bardzo samoświadomy, czerpiący garściami z gatunku. Nie jest to jednak doskonały film, bo ma swoje wady i problemy, zwłaszcza w warstwie dramatycznej, nie-piosenkowej.
Wicked to prequel słynnego Czarnoksiężnika z Oz. Musical, ten z Broadwayu, powstał na kanwie powieści Wicked: Życie i czasy Złej Wiedźmy z Zachodu autorstwa Maguir’a Gregory’ego. Główną bohaterką jest tytułowa Wiedźma, zielonoskóra Elfaba, której pokonanie było misją Dorotki i jej nietypowych towarzyszy w Czarnoksiężniku. Maguire przedstawił jednak Elfabę w zupełnie nowym świetle, ukazując jej młodość, czas nauki w Akademii Shiz i wszystko to, z czym musiała się mierzyć ze względu na swój nietypowy wygląd.
Rzuć okiem: Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów – recenzja filmu. Rohanie, Ojczyzno moja
Młodziutka Elfaba, odrzucona przez społeczeństwo, za przyjaciół mająca zwierzęta i książki, zmuszona została przez życie do wyrobienia sobie twardej skóry. Jest ironiczna, niekiedy cyniczna, na domiar złego (dla adwersarzy) piekielnie błyskotliwa. Za fasadą jednak kryją się nieprzepracowane traumy i ogromny smutek i nie mogę wyjść z podziwu dla Cynthii Erivo jak rewelacyjnie się w tej roli odnalazła. Eviro zresztą nie tylko gra wspaniale ale i jest absolutnie fantastyczna wokalnie, jej partie są pełne emocji, dojmujące. Normalnie stawiałbym ją w roli kandydatki do wszystkich ekranowych nagród, ale u jej boku stanęła Ariana Grande. Co tu dużo mówić, chociaż rola G(a)lindy jest raczej drugoplanowa, to Ariany jest na ekranie dużo i za każdym razem kradnie show. Oprócz genialnego wokalu i bardzo świadomego budowania postaci, Grande ma niezwykłe wyczucie komediowe. Właściwie każda scena z jej bohaterką jest zabawna i chociaż często żarty orbitują wokół tych samych zagadnień, to za każdym razem bawią tak samo.
Co do samych piosenek to tak jak pisałem – jest wspaniale. Erivo i Grande rządzą na ekranie, ale np. taki Jonathan Bailey swoją charyzmą potrafi zrobić fenomenalne show. Szkoda tylko że, może poza właśnie Bailey’em i ewentualnie Marissą Bode (Nessaroza), reszta drugiego planu trochę nie dojeżdża. Chociaż ciężko to przyznać, to dwójka fenomenalnych aktorów przoduje w tej przeciętności. Mam tutaj na myśli Michelle Yeoh i Jeffa Goldbluma. Madame Morrible jest zwyczajnie nieciekawą postacią, więc lauretka oscara nie ma za bardzo co pograć. Goldblum zaś… gra Goldbluma. Znowu. Jest to swoista repryza, bo takim samym oglądaliśmy go chociażby w Thorze: Ragnarok. Tylko z drugiej strony… czy to źle? W sumie pasuje do całości, ale niesmak pozostał.
Rzuć okiem: Spotkajmy się w przyszłe święta – recenzja filmu. Kto by pomyślał, że Pentatonix jeszcze istnieje
Kiepsko jeszcze wypadają niektóre sceny nie-śpiewane. Chu ma trochę problem z odpowiednim budowaniem dramatyzmu, dopóki nie wchodzi w musical, odpina wrotki i jest zachwycająco, wzruszająco, poruszająco. Scena w Oz-dobie to rzecz wybitna i szkoda, że nie udało się takiego klimatu utrzymać w całym filmie. Po za tym? Rewelacja. Ja jestem zauroczony wszystkim. Światem przedstawionym, piosenkami, aktorkami i ich postaciami, wszystko trafia wprost do mojego musicalowego serduszka.
To co jednak podoba mi się najbardziej, to to jak prosty przekaz, taki wręcz łopatologiczny, można bezpretensjonalnie przedstawić. Wicked to Joker, którego mogliśmy dostać. Chu zupełnie gdzie indziej kieruje środek artystycznej ciężkości. Nie na sztuczną, budowaną na bon motach głębię jak Todd Phillips. To jest musical, więc widz doskonale wie, kiedy ma się cieszyć, kiedy smucić a kiedy złościć. Trudne tematy, w tym rasizm, brak społecznej akceptacji, różne wzorce zachowań powstające w człowieku na skutek traum i uprzedzeń są kołem napędowym całości. Przewijają się regularnie, ale są bardzo naturalnie wplatane w dialogi czy wydarzenia. Widz nie jest chlastany tym co jakiś czas po twarzy tak o, żeby nie zapomniał.
Na sam koniec jeszcze chciałbym wspomnieć o jednym tycim problemie. Otóż promocja filmu, który jest częścią pierwszą, bez poinformowania widza, że jest to pierwsza część, to straszna głupota. Domyślam się co to miało na celu, ale nie sądzę, żeby dodanie tego „part 1” w tytule wpłynęło jakoś specjalnie negatywnie na wyniki finansowe produkcji. Z kolei wiem, że dużo ludzi wyszło z kina rozczarowanych licząc, że w w te 2h 40 min. zobaczy pełnoprawny, dokończony film.
Dodaj komentarz