El Dorado, miasto ze szczerego złota. Marzenie podróżników i poszukiwaczy przygód z całego świata, wyprawiających się raz za razem w serce południowoamerykańskich dżungli. Mimo upływu wieków, fantazja o nieskończonym bogactwie wciąż pcha kolejnych śmiałków na niebezpieczne wyprawy. Teraz Twoja kolej, aby stanąć na czele ekspedycji i zdobyć sławę i dostatek w Wyprawie do El Dorado.
Wyprawę do El Dorado zaprojektował jeden z najbardziej rozpoznawalnych i utytułowanych twórców, słynny doktor Reiner Knizia. W wyścigu po skarby miasta ze złota zmierzyć się może od 2 do 4 chwatów, a sama wyprawa powinna zamknąć się w około 45 minut. Ekspedycje napędzają karty i tak uwielbiana przez graczy mechanika deckbuildingu.
Największą siłą i zaletą Wyprawy do El Dorado są prostota konstrukcji całej rozgrywki i niewielka ilość zasad. Zanim jednak przejdziemy do samej rozgrywki, warto się do zabawy przygotować. W pierwszej kolejności zajmiemy się kartami. Każdy z graczy biorących udział w zabawie musi otrzymać zestaw identycznych kart w wybranym kolorze. Są to talie startowe. Może nie najciekawsze, ale od czegoś podróż trzeba rozpocząć. Następnie pozostałe karty należy podzielić na 18 stosów, po 3 takie same karty w każdym. 6 z nich, odpowiednio oznaczonych, stworzy początkowy rynek kart, pozostałe 12 przyda się w trakcie rozgrywki, więc trzeba je trzymać blisko.
Kiedy karty są gotowe, to drugim ważnym krokiem jest stworzenie planszy, czyli trasy naszego wyścigu. Od razu dochodzimy do kolejnego wielkiego plusa Wyprawy – regrywalność jest ogromna. W pudełku znajduje się 6 dużych i 2 małe płytki terenu, co razem daje naprawdę całe mnóstwo kombinacji, tym bardziej że wszystkie są dwustronne. W instrukcji znajduje się kilka propozycji ułożenia plansz, którymi można się zainspirować albo po prostu wypróbować. Możemy zaczynać!
Rzuć okiem: Najciekawsze zapowiedzi z Essen SPIEL 24
Zasady rozgrywki, jak już wcześniej wspomniałem, nie stanowią większego wyzwania. Trzonem zmagań jest deckbuilding, czy budowanie talii w toku zabawy – dokupowanie nowych, lepszych kart oraz pozbywanie się tych niechcianych. Takie działania mają oczywiście na celu optymalizację naszych poczynań na planszy. Kart znajdziemy, upraszczając, dwa rodzaje – niebieskie, zielone i żółte służące do poruszania pionków przez odpowiadające im rodzaje terenów oraz różowe będące akcjami specjalnymi.
Kluczem do zwycięstwa jest odpowiednie zarządzanie ręką, planowanie ruchów i, oczywiście, szybkie przemieszczanie ekspedycji po planszy. Aby poruszyć pionkiem, gracz musi spełnić dwa warunki podczas zagrywania karty. Musi ona odpowiadać kolorem polu, na który chce się przemieścić oraz mieć wartość przynajmniej równą liczbie symboli na heksie. Co bardzo ważne, w Wyprawie do El Dorado jedna karta jest równa jednemu ruchowi i nie można ich ze sobą łączyć, np. zagrywając dwóch słabszych aby wejść w trudno dostępne miejsce. Początkowo było to dla mnie aintuicyjne, ale wynikało z moich przyzwyczajeń i doświadczeń z innymi tytułami. Na dłuższą metę to naprawdę udane i przemyślane rozwiązanie.
Karty, których nie zagraliśmy, a posiadają symbole monet, możemy wykorzystać do rozwijania naszej talii. Otrzymane przy zakupie karty trafiają od razu na stos kart odrzuconych i po “przemieleniu” całej talii w końcu trafią nam na rękę. Sam rynek też jest ciekawie skonstruowany, bo zawiera zawsze 6 rodzajów kart, początkowo w stosach po 3. Dopiero wyczerpanie jednego z nich daje możliwość pozyskania nowej, znajdującej się dotychczas poza rynkiem karty, jednocześnie zapełniając powstałą lukę całym stosikiem. To w dużym uproszczeniu większość zasad gry, po szczegóły oczywiście odsyłam do instrukcji.
Rzuć okiem: Ostoja – recenzja gry planszowej. Nowy król abstraktów?
Gra jest nie tylko łatwa do nauczenia, ale też wygląda po prostu świetnie, zwłaszcza w porównaniu do pierwszej edycji. Ilustracje Vincenta Dutriata są pełne żywych kolorów i po prostu bardzo ładne, do czego francuski artysta zdążył nas już przyzwyczaić. Elementy są wykonane solidnie, z dość grubego i sztywnego kartonu, podobnie jak karty. W praktyce oznacza to, że gra oferuje dużą żywotność, a obcowanie z nią jest po prostu przyjemne. Rozłożona na stole robi naprawdę miłe dla oka wrażenie, przyciąga uwagę i zachęca do rozgrywki. Chociaż trzeba przyznać, że zabiera całkiem sporo przestrzeni na tym stole. Oprócz sporej planszy, którą sobie stworzymy, pozostaje kwestia kart czekających aż pojawią się na rynku. To 12 stosów, które musimy umieścić gdzieś blisko, żeby każdy miał do nich dostęp. To taki mały minusik ode mnie, bo nie mam tak dużego stołu.
Myślę że na tym etapie, czyli po 5 latach funkcjonowania gry na polskim rynku w tym wspaniałym wydaniu, można śmiało nadać jej status kultowej. Za sprawą Naszej Księgarni Wyprawa do Eldorado na dobre zadomowiła się na kallaxach polskich graczem. Dowodem na to niech będą chociażby licznie wydawane dodatki. Nic jednak dziwnego, to jest tytuł, który ma wszystko co my, planszówkowicze uwielbiamy. Jest ładnie, satysfakcjonująco, mechanicznie dopieszczone, bez zbędnego komplikowania. To jest chyba największy atut tej gry, bo dzięki prostocie zasad przy jednoczesnej głębi gameplayu trafia w niezwykle szeroki target. Wyprawa idealnie sprawdza się do zabawy w gronie rodzinnym, a i zapaleni gamerzy znajdą tutaj sporo dobrej zabawy i emocji. Tym bardziej że rozgrywka działa znakomicie w każdym składzie osobowym i myślę że nawet ośmiolatki są w stanie sobie poradzić, o ile mają już jakieś gry za sobą.
Rzuć okiem: Wrażenia z rozgrywki: Szczury z Wistar, Ankh: Bogowie Egiptu, Final Girl
Ja osobiście uwielbiam raz na jakiś czas do Wyprawy wrócić i wziąć udział w kolejnym emocjonującym wyścigu. Nawet w dwie osoby, bo chociaż wydawać by się mogło że taka forma zabawy nie ma sensu, to dla mnie jest zupełnie na odwrót. W takim wariancie gracze prowadzą po planszy nie jeden, a dwa pionki i oba muszą doprowadzić do samego końca. W moim odczuciu nadaje to dodatkowej głębi i rozgrywka staje się jeszcze bardziej taktyczna, chociaż brakuje mi trochę mechanizmu pozwalającego na szybsze “mielenie” kart z rynku. Przy większym składzie osobowym działa to po prostu lepiej, szybciej pojawiają się możliwości rozwijania talii. Z kolei na planszy musimy grzać do przodu tylko jednym pionkiem, co sprawia że w zakresie optymalizacji ruchów jest po prostu ciut łatwiej. Tak czy siak, emocji jest dużo, a nierzadko ostatnie rundy dogrywane są na stojąco.
Oczywiście trzeba pamiętać, że gra oparta na kartach zawiera w sobie czynnik losowy, nawet sporą jego dawkę. Mechanika budowania talii rzecz jasna pozwala to nieco kontrolować, np. poprzez pozbywanie się niechcianych efektów z naszej talii, ale nie raz i nie dwa w trakcie wyścigu dociąg będzie tak kiepski, że wyklucza jakikolwiek postęp. To jest frustrujące, ale jest też integralną częścią rozgrywki i nadal w dużej mierze zależne od graczy, więc nie traktowałbym tego jak minusa. Raczej jest to cecha typowa dla gatunku, o której wolę wspomnieć tak pro forma.
Źródło głównej grafiki: Nasza Księgarnia // FlowPOP
Dodaj komentarz