Apple ostatnimi czasy nie szczędzi pieniędzy na rozwój swojego filmowo-serialowego portfolio. Trzeba przyznać, że dobór projektów i ich twarzy jest co najmniej intrygujący. Tym razem na plakacie Scarlett Johansson i Channing Tatum, a w tle loty na księżyc.
Zabierz mnie na księżyc to produkcja z gatunku… no niby komedii romantycznych. Tylko że tak w sumie to chyba nie za bardzo. Jeszcze się recenzja dobrze nie zaczęła, a już pierwszy zgrzyt i marudzenie, ale jeszcze do tego wrócimy. W każdym razie mamy tu i komedię i romans i dramat i wątki obyczajowe i trochę historii lotów w kosmos, trochę fikcji historycznej i dużo lat sześćdziesiątych.
Kelly Jones (Scarlett Johansson) to wyjątkowa specjalistka od marketingu, którą werbuje agencja rządowa do pracy przy projekcie Apollo. Dostaje zadanie przekonania amerykanów do kontynuacji prac i zebrania potrzebnych funduszu. Misja o tyle niewdzięczna, że poprzednie loty kosztowały rząd mnóstwo środków, w Wietnami trwa wojna i nastroje społeczne nie są sprzyjające. Na domiar złego Cole Davis (Channing Tatum), jeden z szefów NASA, nie ułatwia Kelly zadania, próbując nie dopuścić do stworzenia gwiezdnego billboardu.
Rzuć okiem: Ultraman: Rising – recenzja filmu. Nie taki Kaiju straszny
Brzmi to wszystko całkiem nieźle, co? Zasadniczo, jak już wspomniałem, Zabierz mnie na księżyc to komedia romantyczna. Tak film jest przedstawiany i dokładnie tak jest nam sprzedawany. Czyli a) świetna obsada – obok wymienionych aktorów występuje również chociażby Woody Harrelson, b) ciekawy setting – ameryka lat 60 z jej problemami i wydarzenia przełomowe dla historii świata i c) komedia romantyczna, która w obliczu tego wszystkiego wydaje się być filmem całkiem oryginalnym, nie kolejnym projektem odbitym od sztancy. No to co poszło nie tak? Bo niestety, tak jak na papierze wszystko wygląda bardzo zachęcająco, to film ma swoje problemy.
Przede wszystkim Zabierz mnie na księżyc nie jest komedią romantyczną. Jest filmem… właśnie, jakim? O czym? To są pytanie, które pojawiały się w mojej głowie już podczas seansu. Mam wrażenie, że powierzenie reżyserii Gregowi Berlantiemu i scenariusza Rose Gilroy chyba nie było najlepiej przemyślane. Bo niedoświadczeni twórcy chyba przez cały czas nie wiedzieli, czym tak do końca film ma być. To jest mój największy zarzut do tej produkcji, bo tak całościowo to wcale nie ogląda się źle, a momentami można się w kinie naprawdę dobrze bawić. Często jednak film jest chaotyczny, zdecydowanie za długi, a poruszone wątki nie wybrzmiewają, żaden nie wybija się na pierwszy plan. Nie wiadomo, co jest najważniejsze i o czym twórcy chcieli opowiedzieć. Brakuje dobrego wyważenia historii, dociągnięcia niektórych elementów historii, odpuszczenia innych, mniej istotnych.
Rzuć okiem: Kaskader – recenzja filmu. O filmie w filmie w ramach filmu.
To nie musiała być historia miłosna, tym bardziej że nie jest ona najmocniejszą stroną filmu. Channing Tatum sprawia wrażenie jakby mu się troszkę nie chciało i chociaż Johansson się naprawdę stara, to aktorom nie udało się zbudować oczekiwanej chemii. Trzeba jednak przyznać, że główni bohaterowie są ogólnie całkiem ciekawi i nie tak zupełnie papierowi, stoi za nimi jakaś historia, a motywacje są jasne. Na planie chyba jednak najlepiej bawili się Harrelson w roli enigmatycznego, wszechwiedzącego przedstawiciela rządu i szarżujący Jim Rash jako ekscentryczny reżyser. Ale jak już wspomniałem, to nie jest tak że film nie ma dobrych momentów. Jest kilka naprawdę ładnych ujęć, są momenty bardzo fajnego, dynamicznego montażu, szkoda tylko że tego jest tak mało. Czasami ciągnie się jak flaki z olejem, zwłaszcza potencjalnie najbardziej emocjonujący ostatni akt. Dowcip niby też jest, chwilami nawet zabawny, to jednak brakuje komediowego wyczucia, odpowiedniego timingu i dokręcenia śruby.
Źródło głównej grafiki: Apple // FlowPOP
Dodaj komentarz